O niektórych miejscach akcji z „Babskiego lata” już Wam kiedyś pisałam – TUTAJ. I wspominałam wtedy, że nie mam zdjęć ze wszystkich miejscówek, jak i że liczę na to, iż to się zmieni. No i się zmieniło 😀
A zmieniło się dzięki naszej fantastycznej podróży w Świętokrzyskie (oraz kawałek Podkarpacia) – cudowny, urokliwy i – mam wrażenie – niedoceniany region, pełen spokoju, piękna i harmonii. Dla mnie dodatkowo jeszcze wzruszający z przyczyn spotkań rodzinnych i odkrywania rodzinnych stron.
Ale nie miało być o mnie tylko o „babach” (kto czytał książkę, ten wie, dlaczego pozwalam sobie użyć tego niezbyt ładnego określenia) z „Babskiego lata” 🙂
Wsiądźmy więc z nimi do samochodu i rozpocznijmy z nimi „szaloną rajzę” 🙂
„Było już po południu, a one nadal jechały przez rozsłonecznioną i skąpaną w jesiennych barwach ziemię świętokrzyską, zbliżając się, na ile mogły się zorientować, do terenu Podkarpacia.”
„Trasa wiodła wśród zarośli i liściastych zagajników (…). W pewnym momencie minęły sporych rozmiarów stację energetyczną, związaną zapewne z widoczną po drugiej stronie drogi Elektrownią Połaniec. Wzdłuż szosy biegły jakieś wielkie rury, co chwila pojawiały się też potężne słupy energetyczne i inne budowle infrastruktury elektrycznej, których nawet nie potrafiły nazwać. Rozglądały się ciekawie, bo choć krajobrazy industrialne były im od dziecka dobrze znane, ten – otoczony polami i zaroślami – miał w sobie coś specyficznego i odmiennego. W końcu znak przy drodze poinformował je, że wjeżdżają do miejscowości o nazwie Tursko Małe.”
A w Tursku Małym sporo się wydarzyło…
„Przejechały przez większą część wsi, po prawej stronie wciąż widząc biegnące kilometrami rury, a za sobą kominy elektrowni, aż w którymś momencie natrafiły na coś, co całkiem je zaskoczyło.
– Korek? – spytała Renata ogromnie zdziwiona. – Skąd się wziął? Przecież tu w ogóle nie ma ruchu!
– Może był wypadek? – przypuszczała Pola, wciskając głowę pomiędzy przednie siedzenia. – Tam chyba stoją fojermany – dodała, próbując coś dostrzec ponad samochodami stojącymi przed nimi. (…)
– Dziołchy, wesele! A Pan Młody pewnie jest strażakiem i stąd ten wóz! – zawołała Pola, nie wiedzieć z czego uradowana, wskazując na stojącą na drodze Młodą Parę. – I ja już wiem, dlaczego my stoimy! Zrobili im szloga!
– Co im zrobili? – zdziwiła się Renata.
– Aaa! – skojarzyła Kornelia. – To taka brama dla nowożeńców.
– Ja nie wiem, o czym wy mówicie! – Renata rozłożyła bezradnie ręce. – Ja tu nie widzę żadnej bramy.”
I podczas naszego pobytu w Tursku Małym sporo się wydarzyło, ponieważ tamtejsi strażacy przyjęli nas z ogromną serdecznością, a witał nas sam pan prezes Ochotniczej Straży Pożarnej w Tursku Małym, pan Grzegorz Golonka. I miałam okazję na żywo obejrzeć, a nawet dotknąć wóz, o którym pisałam w książce 🙂
Tutaj muszę wspomnieć jeszcze o miejscu, które w powieści się nie pojawiło, a to z tej prostej przyczyny, że nie miałam pojęcia, że ono istnieje. Jednak rezerwat w Tursku, do którego zabrała mnie moja świętokrzyska rodzina był tak piękny, że poważnie się zastanawiam nad napisaniem kontynuacji „Babskiego lata” tylko po to, żeby go w niej umieścić 😀
Bohaterki „Babskiego lata” musiały z Turska Małego uciekać, żeby ratować jedną z nich z rąk zbyt zafascynowanego nią amanta. Mnie nikt nie obściskiwał jak Poli (no, chyba że moja kochana chrześnica, ale przed tym wcale nie chciałam uciekać 😀 ), a jednak tak się złożyło, że jechaliśmy dokładnie w tej samej godzinie tą samą trasą, co książkowe przyjaciółki – przez Połaniec do Baranowa Sandomierskiego.
„Renata odruchowo skierowała się z powrotem na Połaniec, jakby ucieczka przed mściwą małżonką Mirosława wiązała się z koniecznością zawrócenia z drogi. Kolejny raz minęły elektrownię, która świecąc w ciemności różnorakimi kolorami, robiła nieco niepokojące wrażenie. Buchające z kominów kłęby pary i spowijająca budynki mdła poświata upodobniały w mroku ten położony pośród nagich pól zakład przemysłowy do siedziby jakiegoś złego czarnoksiężnika, który właśnie przyrządza w środku tajemnicze mikstury.
Minąwszy elektrownię, przejechały mostem na Wiśle będącej w tym miejscu granicą pomiędzy województwami świętokrzyskim i podkarpackim.”
„– Spokojnie, właśnie wiozę was na nocleg – odparła Renata pełnym zadowolenia tonem.
– Jak to? – zdziwiła się Kornelia. – Niby dokąd?
– Do zamku, jak przystało na prawdziwe księżniczki – głos Renaty nabrał jeszcze radośniejszej barwy.
(…)
Zamek w Baranowie Sandomierskim, zwany Małym Wawelem, urzekł je od pierwszego wejrzenia. Nim jeszcze Renata zatrzymała samochód na znajdującym się przy nim parkingu, Pola zdążyła wydać już jakąś setkę zachwyconych okrzyków. Trzeba było jednak przyznać, że budynek faktycznie budził podziw. Pięknie podświetlony jaśniał w mroku pełnią swej urody, wyglądając niczym lokum dla królewny z bajki.”
„Kiedy przeszły przez ciężką, sklepioną łukowo bramę, na chwilę znalazły się w kamiennym korytarzu, aby za moment wpaść w jeszcze większy zachwyt, kiedy wyszły z niego na przestronny wewnętrzny dziedziniec. Z trzech stron otaczały je tu pięknie oświetlone piętrowe galerie z kolumienkami, zdobione malowidłami i freskami.”
Bohaterki „Babskiego lata” spały w Komnacie Marszałkowskiej, a jak ona wyglądała, to możecie zobaczyć we wpisie z naszego poprzedniego pobytu w Baranowie Sandomierski – TUTAJ.
Nam tym razem przypadła Komnata Książęca, nieco skromniejsza. I muszę powiedzieć, że jakkolwiek lubię rdzawy kolor w wystroju wnętrz, bo to barwa typowa dla mojego ulubionego stylu mid-century modern (a więcej o nim dowiecie się z mojej nadchodzącej powieści, która już tej jesieni! 😀 ), to jednak w Komnacie Książęcej była chyba nazbyt dominująca 😉
„Okazało się, że żadna z nich nie widziała, więc zaczęły plątać się po podcieniach i korytarzach, szukając kogoś z obsługi. W końcu natrafiły na strzałkę z napisem „Restauracja” skierowaną na schody prowadzące w dół.
(…)
Przyjaciółki jeszcze chwilę stały w oszołomieniu, a później postanowiły usiąść przy stoliku, żeby dać nieznajomemu dobroczyńcy czas na opróżnienie pokoju.
– Jeronie, aż mam ochotę na jakiegoś drinka! – stwierdziła Pola, zająwszy miejsce na stylowej kanapie w renesansowym stylu.”
A, co się takiego stało w restauracji na Zamku w Baranowie? A wydarzyło się sporo i pojawili się przystojni, tajemniczy mężczyźni 😀
Restauracja ta wygląda tak:
O poranku, po pełnym wrażeń wieczorze, Renata oglądała zamek i jego otoczenie…
– Wróciłam późno i już mi się nie chciało po nocy grzebać w bucie Neli i chodzić do auta po moje bambetle, więc poszłam spać w ubraniu, a po rzeczy byłam teraz. – Sięgnęła po stojącą obok walizkę, na którą do tej pory nie zwróciły uwagi. – A wcześniej porozglądałam się trochę po okolicy, bo wczoraj po ćmoku niewiele było widać.
A to, co oglądała Renata wygląda tak:
„– Co jest, dziewczyny? – spytała zdziwiona Kornelia. – Nie idziemy na śniadanie?
– Ja nie. Ale ty, jak chcesz, to idź – odparła Renata, nawet na nią nie spoglądając.
– Ja też nie idę. Renata ma rację, smolić już ten zamek, trzeba się stąd jak najszybciej zabierać – oznajmiła Pola.”
Bohaterkom „Babskiego lata” z powodu nieoczekiwanych zdarzeń niestety nie udało się zjeść w Baranowie śniadania. Nam się udało i dobrze, bo było przepyszne 🙂
A ponieważ nie musieliśmy jak książkowe przyjaciółki opuszczać Zamku w Baranowie Sandomierskim w popłochu, to mieliśmy też czas, aby odwiedzić zamkową kaplicę.
„Po dotarciu na drugi brzeg ponownie znalazły się w województwie świętokrzyskim.(…)
Dłuższy czas jechały, błądząc wśród świętokrzyskich wiosek, lasów, pól i rozrzuconych między nimi gospodarstw. (…)
Po przejechaniu odcinka żwirowej trasy wśród drzew nagle wyjechały na szeroką, otwartą przestrzeń, delikatnie pofalowaną, urozmaicaną miejscami kępami drzew przybranych w jesienne barwy. U podnóża niewielkiego, kopulastego wzniesienia znajdował się urokliwy staw, a nad nim, w otoczeniu potężnych, złotolistnych klonów, stał spory i bardzo piękny stary dom.”
W książce nie jest powiedziane, gdzie dokładnie znajdowało się gospodarstwo agroturystyczne Alberta, do którego w końcu dotarły przyjaciółki, aby przeżyć tam przygody będące ukoronowaniem ich wyprawy, ale myślę, że było to gdzieś w okolicy Bogorii lub Kiełczyny.
My w Bogorii odwiedziliśmy niewielkie, ale bardzo urokliwe i piękne Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia.
Natomiast pobliska Kiełczyna – w której byłam pierwszy raz w życiu – to miejsce dla mnie szczególne, które dostarczyło mi wielu wzruszeń. To właśnie z tej miejscowości pochodzi mój dziadek, a jego ojciec – mój pradziadek – był organistą w miejscowym kościele.
Niestety nie zachował się budynek dawnej organistówki, w której wówczas mieszkali, ale za to nadal stoi stara przedwojenna plebania, w której moi przodkowie często przesiadywali.
A o moim dziadku w „Babskim lecie” możecie przeczytać takie słowa:
„– Lubisz operę? – zachwycił się Albert (…) – A wiesz, że mój stryjek był śpiewakiem operowym? Cała rodzina była z niego niezwykle dumna. To był skromny chłopak ze świętokrzyskiej wioski, a zrobił wielką karierę, jeździł na występy po całym świecie!
– Tato! Przecież stryj Włodzio śpiewał w Operze Śląskiej! – przypomniała sobie Agnieszka. – Może pani miała okazję go poznać? – zwróciła się do Kornelii. – Nazywał się Włodzimierz Wałcerz.
– Żartujecie sobie?! – wrzasnęła Kornelia z przejęciem znacznie większym, niż wzbudziły w niej wszystkie poprzednie wydarzenia. – To był jeden z moich ulubionych artystów!”
I to już koniec podróży śladami bohaterek „Babskiego lata”, ale nie koniec naszego świętkorzysko-podkarpackiego zwiedzania 🙂
Jest jeszcze pewne miejsce, o którym będę chciała Wam wkrótce opowiedzieć, miejsce, które mnie zachwyciło, więc zasługuje na odrębny wpis 🙂
P.S. Przy „Babskim lecie” musiałam się najeździć na zapas śladami bohaterów, ponieważ przy moich dwóch kolejnych książkach może się to okazać o wiele trudniejsze… 😉 A dlaczego? Mam nadzieję, że sami się przekonacie przez najbliższe miesiące, sięgając najpierw po jedną, a za jakiś czas po drugą 🙂