„Niepochowani” Marka Żaromskiego… Mam problem z tą książką… Budzi ona tyle uczuć i myśli, że nawet nie potrafiłam dobrać tytułu do tego wpisu i nie mam pojęcia, o czym powinnam pisać i od czego zacząć…
Najlepiej będzie więc zacząć od początku, czyli od „Cevenole” – poprzedniej powieści autora, będącej jednocześnie jego debiutem literackim. O tej książce pisałam Wam TUTAJ.
„Cevenole” urzekło mnie niegdyś na wiele sposobów – atmosferą dawnego uzdrowiska, niezwykle wiernie oddanym tłem historycznym, klimatem kryminału retro, oczywiście wplecionymi wątkami wiary katolickiej oraz swoją łagodnością i pewną taką (mimo że to kryminał!) – niewinnością.
I myślałam, że „Niepochowani” będą podobną powieścią. Myliłam się.
Nie wiem, czy autor zgodzi się z tym, co teraz napiszę… – mała dygresja: mnie przez lata zdarzyło się kilka razy zaśmiać lub z politowaniem pokiwać głową, kiedy w recenzjach moich powieści czytałam sformułowania typu „widać, że autorka chciała zwrócić uwagę…”, „autorka zrobiła to (czy tamto)” i tak dalej, a tymczasem ja wiedziałam, że niczego takiego nie zrobiłam lub nie miałam na myśli 😉 – i dlatego nie wiem, czy tym razem Marek Żaromski nie pokiwa głową z politowaniem na te moje słowa, ale jako czytelniczka mam wrażenie, że przy „Cevenole” był nieco zachowawczy, a dopiero w „Niepochowanych” w pełni rozwinął skrzydła.
Byłoby to zresztą całkiem zrozumiałe i naturalne, gdyż debiut zawsze jest pewną próbą, mierzeniem się pisarza z własnym talentem, artyzmem i rzemiosłem.
To tak, jakby „Cevenole” było bardzo smaczną potrawą z maminej kuchni, a tymczasem „Niepochowani” to wystawna uczta w najlepszej restauracji. I wiecie – i to, i to ma swoje zalety. Zapewne każdy się zgodzi, że raz mamy ochotę na najlepsze na świecie mamine pierogi, a raz na wyszukane smaki, słodko-pikantne, złożone, uwodzące wieloma nutami.
W „Cevenole” urzekała mnie łagodność i galanteria pana Stasia – głównego bohatera i – choć nadal pozostał uprzejmy, cichy i pokorny, to mam wrażenie, że pan Stasiu stał się bardziej dojrzały, tak jak i „Niepochowani” są wyjątkowo dojrzałą powieścią.
Zresztą sama postać głównego bohatera chyba nam się niepostrzeżenie zmieniła i na pierwszy plan wybił się jego siostrzeniec (ach, te ciemne oczy i włosy! 😉 ) wnosząc więcej werwy i… męskości 🙂
Tak, „Niepochowani” są w moim odczuciu bardziej po męsku napisaną książką, co nie znaczy wcale, że jest to powieść szorstka czy surowa. Nic z tych rzeczy! Ale w porównaniu do „Cevenole” jest jakby bardziej zdecydowana i wyrazista.
Zachwyca w niej wiele rzeczy, również humor. Humor, który mnie bardzo przypadł do gustu – inteligentny, wyrafinowany, nienachalny. To taki humor w stylu ironii samego życia, nie odbierający powagi tematom poruszanym w powieści. Humor wymagający od czytelnika inteligencji i polotu.
W wielu recenzjach pojawia się stwierdzenie, że „Niepochowani” to coś więcej niż kryminał. Sama pisałam coś podobnego w przypadku „Cevenole”, ale teraz naszła mnie refleksja, że to chyba nie tak.
Nie „coś więcej”, ale – inaczej. Bo to jest kryminał, w świetnym wydaniu retro (czytając opisy śledztwa przypominałam sobie oryginalne opisy z lat 80 – czyli nieco później niż rozgrywa się akcja tej powieści – dotyczące słynnego śledztwa w sprawie „Wampira z Bytomia”, co tylko dowodzi, jak wiernie i po mistrzowsku autor potrafi oddać realia Polski Ludowej).
I jest to „kryminał mistyczny”, tak jak jest napisane na okładce. Bo w tym właśnie kryminale jest Pan Bóg, jest Matka Boża, jest wiara i jest patriotyzm.
Przyznam, że tego ostatniego nieco się bałam 😉 Tak, mówię to ja, która mam na samochodzie naklejkę z napisem „Bóg, honor, ojczyzna” i która płaczę ze wzruszenia podczas śpiewania pieśni patriotycznych 😉
Ale wiecie… Chodzi o to, że my, Polacy, mamy jakiś taki problem z wypośrodkowaniem (a może to jest w ogóle problem dzisiejszych czasów). I również w tym temacie tak jest – albo nie obchodzi nas Ojczyzna i przelana za nią krew, bo ważniejsze jest piwo na stole i mecz w telewizji (że tak sparafrazuję wypowiedź mojego własnego bohatera z „Larimer Street”) albo znowu wpadamy w takie płaczliwe, pełne patosu tony, które wcale nie oddają czci bohaterom, tylko odstraszają tych niezdecydowanych.
I – wiedząc, że w książce będzie poruszony temat (skądinąd straszny i przerażający, i nie da się czytać opowieści Hanny bez łez) rzezi Polaków na Wołyniu i trudnej historii „kresowej” – trochę obawiałam się tego wątku.
Niepotrzebnie. Autor poradził sobie z nim po mistrzowsku. Wracając do moich kulinarnych porównań – był niczym kucharz, który idealnie doprawił potrawę. Smak przypraw jest wyrazisty, zapamiętywalny i wyjątkowy, ale nie przesadzony. Naprawdę chylę czoła, bo temat ekstremalnie trudny!
I nie wiem, czy Marek Żaromski celowo zostawia czytelnikowi tyle pola do rozmyślań, ale ja tak właśnie to odebrałam. Czytając, można wyciągnąć wiele aktualnych refleksji na dzisiejsze czasy, a przynajmniej – powinno się…
Bo wiecie, myli się bardzo ktoś, kto myśli, że „Niepochowani” są pewnego rodzaju powieścią historyczną, dotykającą tematów minionych. Historia ma bowiem do siebie to, że zatacza koła. Z historii powinno się wyciągać wnioski, ale – jak świat światem – ludzkość tego nie robi i w zaklętym kole historii powtarza wciąż te same błędy.
Wiecie, ja nie mam rozległej wiedzy historycznej, nie każdy musi być ekspertem, ale pewne rzeczy należy wiedzieć i pamiętać. Wybaczyć, ale nie zapomnieć. Być łagodnym, ale nie potulnym. Pokornym, ale nie uległym. Pisałam o tym w mojej najnowszej powieści, pisze o tym i Marek Żaromski w „Niepochowanych”, choć mniej dosłownie, między wierszami.
Autor nie narzuca się czytelnikom ze swymi poglądami, pozwala, aby sami wyciągnęli wnioski.
Powieść czyta się trochę tak, jakby zwiedzało się skansen. Myślę, że większą frajdę sprawi to tym, którzy jeszcze pamiętają co nieco z czasów komunistycznych w Polsce i rozumieją pewne klimaty lub potrafią sobie wyobrazić opisywane widoki (te dekoracje z bibuły! 😉 ). Piszę „frajdę”, ale to chyba pewien złowrogi rodzaj frajdy. I znów dochodzimy tu do pytania, czy to już wszystko takie minione? Czy to tylko ten „skansen”?
Zdanie o tym, że „jedyną słuszną prawdę” zna się oglądając telewizję i czytając prasę, czyż nie brzmi jakoś tak znajomo?
Z czytelnikami jest tak, że każdy zwraca uwagę na coś innego. Mnie czasami zaskakuje, jak ktoś opisuje mi swoje refleksje na temat wątku, który ja, jako autorka, uważałam za zupełnie poboczny lub wręcz nawet niezbyt potrzebny, a dla kogoś stał się on kluczowym w danej książce. I tak będzie zapewne i w przypadku „Niepochowanych”, tym bardziej, że powieść ma naprawdę wiele warstw.
I na koniec taka moja osobista refleksja odnośnie do tematu poruszanego przez autora – pochodzę z Bytomia, do którego przesiedlono po wojnie wielką liczbę mieszkańców Lwowa, do tego stopnia, że czasami nawet nazywało się Bytom „drugim Lwowem”. I właśnie dzięki tym przesiedleniom – a konkretnie przesiedleniom artystów z Opery Lwowskiej – powstała słynna na cały kraj Opera Śląska utworzona przez związanego z lwowskim teatrem Adama Didura.
Kiedy mój dziadek skończył studia muzyczne, miał do wyboru pracę w teatrze w Krakowie lub w Bytomiu. Wybrał Operę Śląską, bo jej prestiż był wówczas znacznie większy, właśnie dzięki jej lwowskim „korzeniom”.
Oczywiście ta moja prywatna refleksja nie ma większego związku z książka Marka Żaromskiego, a jednak w „Niepochowanych” pojawia się wiele muzyki (co lubię i cenię, bo dla mnie muzyka i literatura w piękny sposób się przenikają) i wiele ciekawostek z nią związanych (i choć nie jestem miłośniczką chorałów gregoriańskich, to niektóre informacje na ich temat, jakie wyczytałam w powieści, były dla mnie bardzo interesujące).
Rozpisałam się, ale to już taka „choroba zawodowa” 😉
A wystarczyłoby może jedno zdanie (albo dwa 😉 ) – polecam, bo to niezwykła książka! Nie taka, jakich obecnie pełno – „na jedno kopyto”, tylko książka wyjątkowa, głęboka i piękna.
I cóż – czekam na trzecią część 🙂 Coś czuję, że będzie w niej jeszcze więcej przystojnego Krzysztofa 😉