Takie skojarzenie z przebojem Wojciecha Młynarskiego: „Jesteśmy na wczasach”, ponieważ utwór ten powstał w roku 1962, a akcja książki, o której chcę Wam opowiedzieć, rozgrywa się właśnie w latach 60tych, do tego w uzdrowisku 🙂 I być może bohaterom podczas dansingów w książkowym „Kwadraciku” przygrywała do tańca również ta piosenka 🙂

Na wstępie muszę powiedzieć, że podziwiam autora za tak mistrzowskie oddanie tła historycznego. Zresztą, podziwiam wszystkich pisarzy osadzających akcję swoich powieści na tle historycznym, a to dlatego, że ja jestem bardzo słaba z historii i tak bym nie potrafiła. Ale każdy z nas ma inne zdolności i talenty. Jak można się dowiedzieć z tylnej części okładki, pan Marek Żaromski, autor książki, jest historykiem, więc nic dziwnego, że temat historii wplótł w swoje dzieło. Na marginesie – w moich powieściach odzwierciedla się za to moje geograficzne wykształcenie, bo choć nie podaję w nich współrzędnych punktów ani ich wysokości nad poziomem morza, to konkretne miejsca i ich cechy bardzo mocno determinują opowiadane przeze mnie historie.

Ale do rzeczy, bo nie miało być o mnie, tylko o Cevenole, czyli kryminale retro Marka Żaromskiego.
I… I już mi się coś nie zgadza, bo „kryminał retro” to nie wszystko, co można powiedzieć o tej książce. Ma ona wiele wymiarów, wiele warstw, a wątek zbrodni i śledztwa jest tylko jedną z nich, według mnie, wcale nie najważniejszą.

Zachwyciła mnie głębia tej powieści, duchowa i psychologiczna. Urzekły mnie niektóre niestandardowe porównania i urocze scenki sytuacyjne, pozwalające mi myśleć, że pod pewnymi względami, autor ma podobne do mojego spojrzenie na świat.
Ta tęsknota za przedwojenną galanterią. I to „Bo tak wypada” – pojawiające się często. Ileż to daje do myślenia o kontaktach międzyludzkich! Być może nie każdemu, ale wnikliwy czytelnik odczyta tu znacznie więcej, niż na pierwszy rzut oka wynika z samych scen i dialogów.

Bo tym, co wybija się na pierwszy plan w tej książce jest podtekst. Jak napisał mój absolutnie ulubiony pisarz: Dean Koontz, z podtekstu wynikają: „podstawowe prawdy, przeważnie odrzucane przez współczesny umysł na poziomie podświadomości.”. I tak jest właśnie w „Cevenole„. Wiele prawd, przemyśleń, natchnień, olśnień – nie bohaterów, a czytelników – wynika z podtekstu, jest jak wonny dym snujący się pomiędzy wersami. Od czytelnika zależy, czy podąży za jego wonią, czy pozostanie przy śledzeniu głównego wątku akcji. W obu przypadkach na pewno będzie zadowolony.

Jak już napisałam na początku, rewelacyjnie oddana jest atmosfera tamtych czasów. A przynajmniej tak to oceniam, bo nie było mnie wówczas jeszcze na świecie 😉 Ale PRL pamiętam, załapałam się na kilka lat jego trwania. Podczas czytania, przypomniały mi się te – zresztą wspomniane w książce – szklanki w metalowych koszyczkach, oraz inne rzeczy: załatwianie gdzieś dywanu, kartki na mięso, sklepy górnicze, peweksy, orzeł bez korony wiszący na ścianie w szkole… Naszły mnie też bardzo ponure refleksje, ponieważ mam wrażenie, że wiele z mechanizmów opisywanych w „Cevenole” wcale nie jest taką przeszłością, jak można by myśleć…

Nie umiem Wam w sposób spójny opowiedzieć o tej książce, ponieważ, tak jak wspomniałam, jest ona wielowymiarowa i kiedy zaczynam pisać o jednym aspekcie, zaraz myślę, że powinnam poruszyć inny…
O czym opowiada i skąd wziął się jej tytuł – tego możecie się dowiedzieć z opisu z tyłu okładki. Ale o tym, o czym naprawdę opowiada – dyskretnie, nienachalnie, wręcz subtelnie – możecie się przekonać jedynie, sięgając po nią, do czego Was zachęcam 🙂

I na koniec cytat, który… jest moim życiowym mottem i nie spodziewałam się, że znajdę go w jakiejkolwiek czytanej powieści:
„Ostatecznie i tak wszystko potoczy się tak, jak Pan Bóg zechce. (…) Ja muszę po prostu robić to, co do mnie należy”. <3