Jak wiedzą ci, którzy czytali moją najnowszą powieść „Larimer Street”, parafia Świętego Józefa w Denver odgrywa w książce dużą rolę.
Jest to jedyna polska parafia na środkowym zachodzie USA, do tego pod wezwaniem jednego z moich ulubionych świętych.

Możliwość uczestnictwa w niedzielnej mszy świętej w tym kościele, w którym modlił się Tomasz, bohater mojej książki, była dla mnie niezwykłym przeżyciem, jednym z najpiękniejszych i najbardziej doniosłych, jakie spotkały mnie w Stanach.
Bo dodać należy, że msza była piękna, przeprowadzona bardzo tradycyjnie.

Nieco się obawiałam, bo wiem, że w USA są różne zwyczaje, a zresztą nawet w Polsce obecnie te zwyczaje się różnią w zależności od danego kościoła. Ale w Świętym  Józefie w Denver czułam się jak w domu 🙂
Piękny śpiew, mądre kazanie proboszcza Stanisława, a komunię przyjęłam w jedyny akceptowalny dla mnie sposób – na klęcząco i do ust <3

Tego, że kościół zachwycił mnie również wystrojem, chyba już nie muszę dodawać, bo sami widzicie, jak jest w środku piękny, a zresztą mieliście okazję czytać o tym w mojej książce 🙂

Później zachwycił go środek z zewnątrz dość niepozornej świątyni, który zdobiły realistyczne, nasycone kolorami malunki: z jednej strony narodzin Jezusa w betlejemskiej szopce, z drugiej: Golgoty z trzema
krzyżami, pośrodku: Chrystusa Zmartwychwstałego, a w tle tych scen – pięknie oddanego łańcucha Gór Skalistych. Nad wszystkim górowało błękitne sklepienie z licznymi głoszącymi chwałę aniołami. Dwoje z nich trzymało polską flagę w formie wstęgi oplatającej kopułę nad ołtarzem.

U Świętego Józefa to umiłowane przez Tomka Boskie Serce również było obecne – w postaci pięknej i okazałej figury stojącej na prawo od ołtarza, przedstawiającej Pana Jezusa z sercem na piersi. Po drugiej stronie znajdowała się podobnej wielkości statua Matki Bożej, a pomiędzy nimi, na środku, nad ołtarzem, stał patron tej parafii z Dzieciątkiem Jezus na ramieniu, jakby – jak to miał przecież w zwyczaju – strzegąc z troską swej Świętej Rodziny.

A obok kościoła Grota Matki Bożej.
Choć przyznam, że chyba nie paliły się przy niej świecie 😉

Nie przyjrzałam się, szczerze mówiąc, ale na zdjęciach ich nie widzę…
Będąc w USA miałam taki problem, że bombardowało mnie za dużo bodźców – wszystko było nowe, wszystko inne, wszystko budziło ogromne i różnorodne emocje, więc przyznaję się, że w tym stanie oszołomienia niektóre rzeczy przegapiłam. Na spokojnie i z perspektywy czasu widzę, że mogłam jeszcze obejrzeć to czy tamto, ale z perspektywy czasu każdy jest mądry 😀

Szedł właśnie w kierunku pięknej Groty Matki Bożej, zbudowanej niegdyś obok kościoła przez miejscowych parafian. W środku kamiennej niszy stała tam figura Matki Bożej Niepokalanie Poczętej, przed
którą nieustannie paliły się świece, przynoszone przez wiernych, którzy chcieli oddać cześć Maryi lub prosić ukochaną Matkę o pomoc i wstawiennictwo u Boga.

Opowiadając o kościele Świętego Józefa, nie można pominąć działającej przy nim polskiej szkoły, w której miał pracować mój książkowy bohater.

I mnie, tak jak i jego, powitały na miejscu wizerunki bliskie sercu – Jezusa Miłosiernego i Matki Boskiej Częstochowskiej.

Natomiast nie spodziewałam się zobaczyć naszej polskiej Matki Boskiej Częstochowskiej w bazylice katedralnej w Denver, a tam również na nią trafiłam – tej bazylice tak ważnej dla Karen i Tomka – ale o tym już w następnym wpisie 🙂

Niezbyt urokliwe położenie kościoła zostało Tomaszowi nieco osłodzone przez to, że na ceglanym budynku mieszczącej się przy parafii szkoły powitały go wizerunki Matki Boskiej Częstochowskiej i Jezusa Miłosiernego, tak bliskie sercu i tak bardzo związane z jego ojczystym krajem.

A na koniec – oczywiście polski piknik, czyli Polish Food Festival.

W „Larimer Street” ta impreza zajmuje cały rozdział, a mnie – to ta synchroniczność, o której opowiadam w powieści! – zajęła dwa dni, ponieważ gościłam na niej na stoisku klubu American and Polish Heart of Colorado, który to klub objął patronat honorowy nad moją powieścią i który zaprosił mnie do USA na spotkania autorskie <3

Festiwal Polskiej Kuchni – bo tak nazywała się ta impreza – był organizowany corocznie już od wielu lat w tutejszej parafii i był dla miejscowych nie lada gratką. Tomek prędko zrozumiał dlaczego, czując unoszące się dookoła apetyczne zapachy i widząc roześmianych ludzi spacerujących pomiędzy licznymi kolorowymi stoiskami. Na większości z nich serwowano rozmaite polskie potrawy, jak placki ziemniaczane, bigos czy wszechobecne pierogi. Te ostatnie były nawet przedmiotem budzącego duże emocje konkursu na jedzenie ich bez pomocy rąk. Były jednak i stragany z ludowym rękodziełem, a przede wszystkim bogaty program artystyczny, w którym królowały występy licznych folkowych zespołów – niektórych utworzonych w Stanach, a innych przybyłych specjalnie na tę okazję z Polski.
Tomek jakiś czas kręcił się niepewnie pomiędzy stoiskami. Ojczyznę opuścił niedawno, nie zdążył więc jeszcze jakoś specjalnie stęsknić się za polskimi smakami. Był za to nieco onieśmielony, ponieważ wszyscy, oprócz niego, sprawiali wrażenie, jakby byli dla siebie starymi przyjaciółmi.
Ustawił się właśnie w kolejce po gulasz, kiedy nagle podeszła do niego jakaś dziewczyna w regionalnym stroju sugerującym jej podhalańskie korzenie i bez pytania założyła mu na głowę góralski kapelusz.

Ja także nie zdążyłam stęsknić się za polskimi smakami, bo na piknik pojechałam zaraz na drugi dzień po przylocie do USA, ale za to miałam okazję zjeść najdroższego placka ziemniaczanego w moim życiu! (10$ !) 😀
Ale był bardzo smaczny 🙂 

Spotkań faktycznie było mnóstwo i niesamowitych rozmów, które zaskakiwały, wzruszały, zadziwiały, cieszyły, ogólnie wywoływały szereg wielkich emocji. Spotkałam nawet panią, która pochodzi  z tych samych okolic, co mój dziadek!

Bardzo wzruszająca była dla mnie historia polskiej rodziny mieszkającej w USA, w której pani babcia, choć przebywa w Stanach, nie mówi po angielsku. Pani babcia pragnie spędzać czas z wnukami i czytać im książeczki i dowidziałam się, że bardzo cieszy się z tego, że wykonałam tłumaczenie na język polski pięknych bajeczek Pawła Kamienieckiego, bo dzięki temu ona również może po nie sięgnąć i czytać je wnukom <3

To było dla mnie niezwykle miłe. Takie chwile są najpiękniejszą nagrodą za pracę, trud, wysiłek i poświęcony czas (bo jeśli myślicie, że łatwo jest wykonać tłumaczenie wierszy, w których zachowuje się sens, a jednocześnie znajduje polskie rymy, to pomyślcie jeszcze raz 😉 ).

Na pikniku wypisałam także historyczne dla mnie dedykacje 🙂
Oczywiście, dedykacji było sporo, ale najbardziej doniosła była ta pierwsza wypisana w Denver oraz pierwsza wypisana po angielsku 🙂

Dziękuję klubowi American and Polish Heart of Colorado, na czele z prezes Dorotą Kamieniecki, za zaproszenie i możliwość uczestnictwa w Polish Food Festival w Denver, a Wam przypominam, że TUTAJ możecie zajrzeć na ulicę Larimer i poznać pierwszą część wędrówki śladami bohaterów mojej powieści, a równocześnie już teraz zapraszam Was na trzecią, ostatnią część, która już wkrótce pojawi się na blogu 🙂