Wystrój wnętrz nigdy nie był jakimś moim wielkim konikiem, poza jednym razem, gdy od podstaw urządzałam swoje wymarzone krakowskie mieszkanie na Osiedlu Europejskim. O tym mieszkaniu i najważniejszym w nim meblu – czerwonym pufie – możecie poniekąd przeczytać w “Jesieni w Brukseli” 🙂
Zawsze lubiłam nowoczesne wnętrza. Miałam różne fazy, co do preferowanego stylu, ale zawsze były to klimaty zdecydowane w formie i barwie, wyraziste; chłodne, lub nasycone kolorystycznie, lecz niezmiennie w wersji modern.
Tradycyjny drewniany dom z płazów, pełen delikatności, o ciepłym, miękkim klimacie jest tego dokładnym przeciwieństwem, dlatego od początku miałam wielkie problemy z polubieniem jego wnętrza.
Możecie się teraz dziwić, bo dobrze wiecie, że uwielbiam folk, a tu nagle taka deklaracja pada z mojej strony… Tak, folk jak najbardziej, ale na ubraniach, dodatkach, ozdobach, drobnych przedmiotach. Niekoniecznie folk w wersji “total look” dla całego domu 😉
A do tego, nie znoszę drewna! Metal, szkło, plastik, wszystko co jest wyraziste i zdecydowane, to moje klimaty. Drewno jest dla mnie za spokojne, za nudne, za ciepłe.
Tak wygląda tło całej sprawy. Ale przyszło mi właśnie w drewnianym domu mieszkać i wygląda na to, że to się już nie zmieni. Obłożenie regipsami całego wnętrza nie wchodzi w grę, więc pozostało mi tylko jedno – polubić, albo chociaż zaakceptować.
Drewno ma swoje plusy, na przykład łatwo wbija się w nie gwoździe 🙂 No, i to by było na tyle tych plusów 🙂
Dużym minusem jest natomiast to, że w góralskim drewnianym wnętrzu nie poszaleję z wystrojem, bo mało co tutaj tak naprawdę pasuje. Wszystkie moje ulubione style z góry odpadają. No, bo jakby wyglądały połyskliwe kolorowe meble w stylu lat 60tych, albo wzory w tak zwanym rock-barok na tle drewnianych płazów i regionalnych zdobień?
Chcąc nie chcąc, musiałam zaprzyjaźnić się z drewnem i dostosować do jego wymogów. Było mi o tyle łatwiej, że obecnie zrezygnowałam z większości ozdobników i bibelotów. Kiedyś je uwielbiałam, ale przy dziecku drobiazgowa aranżacja przestrzeni nie ma najmniejszego sensu. I tak zaraz wszystko jest poprzestawiane, lub wykorzystywane na garaże dla autek, a do tego Syn na Szczycie swoimi wszechobecnymi zabawkami i tak wprowadza taki chaos wizualny, że niepotrzebne mi więcej stojących wszędzie rupieci.
I tak, na Szczycie pozostało tylko kilka drobnych bibelotów. Do tego, zaczęłam dobierać jedynie te nieliczne, które faktycznie pasują do stylu domu – z góralskimi akcentami, drewniane (!), stonowane kolorystycznie (nawet, będąc nad morzem, udało mi się dorwać figurkę latarni morskiej pasującą do naszego wnętrza), oraz rzeczy z duszą, kilka rodzinnych pamiątek, choć ja akurat mało sentymentalna jestem i nie lubię staroci.
Nie może u nas za to zabraknąć aniołów i akcentów religijnych. Ostatnio przy wejściu pojawił się także pojemniczek z wodą święconą, a Syn na Szczycie pilnuje nas, żebyśmy przy każdym wejściu do domu pamiętali się przeżegnać.
Domowi na Szczycie daleko do takiego z katalogu. Jak już Wam na wstępie napisałam, wystrój wnętrz nie zalicza się do moich wielkich pasji, wolę wydawać pieniądze na całkiem inne rzeczy, niż domowe sprzęty, a z utrzymywaniem porządku, to już jestem całkiem na bakier 😉
Ale też nie chciałabym mieszkać w przestrzeni wyjętej z magazynu wnętrzarskiego. Zachwyca mnie ona na zdjęciach, podoba mi się u innych, ale zupełnie nie pasowałaby do mojego charakteru. Wolę mieć wszystko po swojemu, może nie od linijki, może i chaotyczne, niepoukładane. No, takie jak ja 😉